Do śnienia o sławie, czyli "W rytmie przyjemności" Taylora

Gdy budzę się w poniedziałkowe poranki i uświadamiam sobie, że muszę odwieźć dzieciaki do przedszkola, a potem iść na przystanek, by dojechać autobusem do pracy, zdobywam się na ciche westchnienie: Boże, czy to naprawdę dobry pomysł, że nie uczyniłeś mnie gwiazdą rocka? Autobiografia Johna Taylora pt. „W rytmie przyjemności” bardzo dobrze wpisuje się w moje poranne tęsknoty, jednak dość szybko uświadamia człowiekowi, że słońce globalnej popularności budzi cienie, z którymi trzeba walczyć, by nie polec pod ciężarem zbyt szybko zdobytej sławy.

Taylor i jego zespół Duran Duran, w którym grał na gitarze basowej, mieli ogromne szczęście trafić idealnie w swój czas. Punk rock odchodził do przeszłości. Brud został zmyty przez wyrafinowane stylizacje. Hałas przez słodkie syntezatorowe melodie. A wydawać by się mogło nieśmiertelne hasło NO FUTURE zastąpił bezrefleksyjny hedonizm. Autor zgrabnie odmalowuje buzujące rytmy, trendy i stylistyki, jakie mieszały się w kulturze brytyjskiej na przełomie lat 70. i 80. I nagle z tego tygla, niczym Wenus z piany morskiej, powstaje Duran Duran. To zdumiewające, pomyślałem sobie, jak niewiele trzeba było, by piątka młodych ludzi błyskawicznie osiągnęła status gwiazd. Talent, sporo samozaparcia, życzliwa rosnąca publiczność klubowa, w miarę przychylni dziennikarze muzyczni… i już! Dodajmy do tego oczywiście dwie pierwsze znakomite płyty, które zdefiniowały to, co najcenniejsze w stylistyce muzycznej lat 80.
Autobiografia ta to nie tylko dokument triumfalnego pochodu jednego z najważniejszych zespołów tamtej dekady. To nie tylko wspomnienie o workach, jakimi dostarczano muzykom listy od rozkochanych fanek. Nie tylko odbite na błyszczącym papierze kolorowe zdjęcia z egzotycznych plaż, dalekich miast, wypełnionych sal koncertowych. „W rytmie przyjemności” to również zapis zmagania się z efektami ubocznymi sławy.
Zastępy wiernych fanów przeistaczają się w niebezpiecznych fanatyków, kolejne anonimowe dziewczyny poderwane na imprezach nie mogą zagwarantować głębszych relacji, alkohol i cały wachlarz narkotyków zaczynają skutecznie zagłuszać rozszalałą rzeczywistość. Kolejne noce w kolejnych hotelach, które pod każdą szerokością geograficzną wyglądają identycznie. Rosnące poczucie wypalenia i braku kontroli nad czymkolwiek.
Przecież o tym właśnie marzyłem - mówi Taylor - Chyba…
Autor jest sprawnym gawędziarzem. Lekko, nazywając rzeczy po imieniu, tak jakby rozmawiał z dobrym znajomym, opisuje szaleńcze tempo życia gwiazd rocka, kompromitujące szczegóły z tras koncertowych lub monotonię niekończących się imprez. Narkotykowe uzależnienie i bolesny odwyk. Równie często Taylor brzmi ręcz czule, gdy opowiada o swoich rodzicach lub córce. Przeplata wspomnienia z młodości refleksjami o współczesności i, co zdumiewające, nie wyczuwamy w jego słowach przytłaczającej tęsknoty za „starymi dobrymi czasami”. Taylora, mimo że karierę rozpoczynał 30 lat temu, nie obezwładnia melancholia, pogrzebowy ton. Muzyk zdaje się doskonale odnajdywać w zrewolucjonizowanym cyfrowo świecie, w świecie portali społecznościowych, błyskawicznej komunikacji i formatu MP3. To ktoś, kto wciąż trzyma rękę na pulsie.
Finałem tej książki jest wzruszający rozdział będący niemal poetycką relacją z koncertu, jaki dla wielotysięcznej publiczności Duran Duran zagrało w 2011 roku w ramach festiwalu Coachella. Taylor pisze o uwalniającej serce każdego muzyka świadomości, że to nie miejsca na listach przebojów, wyniki sprzedaży płyt, sesje fotograficzne i dziewczyny zaciągnięte do łóżka są wyznacznikiem sukcesu. Nie. Jest nią radość grania, tworzenia i komponowania. Uskrzydlająca to myśl, chociaż wygłoszona z perspektywy kogoś, kto w tzw. "branży" osiągnął już niemal wszystko.
Cóż więc zostaje po przeczytaniu ostatniej strony? Ja biorę szczotkę do włosów mojej żony, włączam „Save a prayer” i zaczynam śpiewać przed lustrem. W sumie dobrze, że nikt nie musi mnie słuchać…

Komentarze

  1. To znów ja. Ale muszę. Nie lubię tej stylistyki, nie lubię Duran Duran, Alphaville, OMD, Michaela Jacksona, Depeche Mode, Pet Shop Boys o innych już nie mówiąc. Łapię w miarę Genesis, Midnight Oil, Roxette. Kocham U2, Madness, Queen i nieraz Red Hot Chilli Peppers. Lata 80 nie są muzycznie moimi ukochanymi. Wszyscy wyglądali dziwnie i byli pokręceni. Chodziłam do podstawówki i w opinii większości osób to chyba ja i grupka podobnych byliśmy dziwni. Słuchałam Starego Dobrego Małżeństwa, Grechuty, Beatelsów i Doorsów i czytałam wiersze Poświatowskiej. Później przestawiłam się na Sex Pistols i Bursę.To nie był mój ulubiony czas. Biografia Taylora nie odbiega zbytnio od większości losów słynnych muzyków: uderzenie sławy, narkotyki, balangi. Ma szczęście chłopak, że żyje. Rozpisałam się, sorry :-) . Już uciekam. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, 80 lata były z jednej strony cukierkowe i plastikowe, a z drugiej strony mroczne i posępne - najlepsze płyty The Cure na przykład. Joy Division. The Smiths. A nawet te kolorowe chłopaki z Duran Duran POTRAFILI grać, komponować i śpiewać. Posłuchaj takiego "Save a prayer" ich. Kapitalna kompozycja. Albo Norwegowie z A Ha. "Hunting high ang low" to majstersztyk.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty