Krótka piosenka o błocie, czyli "Burza lodowa" Moody'ego
Być może miałem szczęście. Nie
wiem… Być może…
Żyłem w swoistej dziurze pokoleniowej. Starsi ode mnie koledzy
byli starsi o jakieś 3-4 lata, a dobrze wiecie, że taka różnica wieku to istna
przepaść, gdy jest się dzieckiem. W prawdzie mogłem szwendać się z nimi i grać
w piłkę (byłem grubawy, więc stałem na bramce), ale nigdy nie dopuszczano mnie
do „dorosłych” przygód. Żyliśmy w czasach, gdy starsi nie demoralizowali jakoś
specjalnie młodszych, więc ominęły mnie gwałtowne wtajemniczenia w alkohol,
papierosy, dziewczyny… Wszystko przyszło później. Natomiast młodsi ode mnie
byli młodsi o jakieś 3-4 lata. Odpowiednio bardziej dziecinni, naiwni, czasem
głupkowaci.
Tkwiłem więc po kolana w tej
pauzie między pokoleniami. Za młody dla starszych, za stary dla młodszych.
Dyskomfortu takiego położenia nie mogłem nie zauważyć. Przeklinałem te
popołudnia, tygodnie, miesiące i lata, gdy chcąc spotkać się z rówieśnikami,
musiałem wyruszać na wędrówkę w kierunku obcych podwórek i dzielnic. A byłem na
to zbyt leniwy.
Dziś jednak widzę drugą stronę
tego medalu. Widzę błogosławioną nudę, która pozwalała mi spokojnie i bez
pośpiechu, spacerkiem wchodzić w dorosłość. Nie narażać się na szok zbyt
brutalnie traconych złudzeń.
Myślałem o tym wszystkim,
czytając „Burzę lodową” Ricka Moody’ego. Niewielką brzydką książkę, która
zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Książkę gorzką, cyniczną, wypełnioną po
brzegi antypatycznymi bohaterami, których splatające się (dosłownie) losy
układają się w nielichy dramat i przejmujący obraz przemian pokoleniowych,
jakie zaszły w drugiej połowie XX stulecia.
Moody szarpie wiele strun –
koncentrując się na życiu dwóch rodzin żyjących w niewielkim New Canaan, widzi
w nich wycinek społeczeństwa amerykańskiego pogrążonego odmętach wielkiego
nieuporządkowania, jakie nastało po tryumfalnym marszu rewolucji seksualnej lat
60. Tożsamość takich instytucji jak małżeństwo lub rodzina zostaje zdefiniowana
na nowo. Poddane próbie wierność i miłość nie wychodzą z niej obronną ręką. Ani
dorośli, ani dzieci nie potrafią odnaleźć się w świecie przedstawionym, który
najłatwiej porównać do gigantycznego pobojowiska, gdzie stygną trupy
fundamentalnych wartości.
Wiem, brzmi to pompatycznie, ale
nie umiem opowiedzieć tego „szybciej.”
Poznajemy męża romansującego z
żoną sąsiada. Podglądamy (to doskonałe słowo) dorastającą młodzież, która z
okrutną ciekawością testuje dojrzewające ciała. Dorośli zaś spotykają się na parties, których najciekawszym punktem
(oprócz rzygających nieprzetrawionym alkoholem nieszczęśników) jest wymiana
partnerów (bynajmniej nie do tańca) – nowinka z wielkiego świata, za którym z
mniejszą lub większą ochotą starają się nadążyć mieszkańcy New Canaan.
Tęsknotę za bliskością Moody
zamyka w żałośnie nieudanych romansach. Potrzebę czułości w groteskowych wręcz
scenach erotycznych. Nawet śmierć w tym świecie odarta jest z godności i
przypomina głupawy żart sił wyższych. Sens całej rzeczywistości jeden z młodocianych
bohaterów odnajduje w 141 numerze „Fantastycznej Czwórki” – w odcinku, w którym
Richard Reed strzela do swojego malutkiego synka, by nie dopuścić do tego, by
dziecko eksplodowało jako bomba atomowa. Cóż z tego, że brzmi to absurdalnie,
skoro autor ugrał to znakomicie i poprzez pryzmat popkultury pokazał
patologiczny wymiar rodziny, w której dziedziczy się wszelkie zło, uprzedzenia,
nienawiść i całą resztę tego bagna…
Niewielkich rozmiarów książeczka
potrafi nieźle pogryźć. Mimo tego, że „Burza lodowa” opisywana jest jako
satyra, nie znajdziemy w niej zbyt wiele momentów, w których podniosą nam się
kąciki ust. W zasadzie cały ten świat to żart.
Nieudany, bez pointy.
A co z mną samym z początku tego
wpisu? Proszę pomyśleć, jeśli ktoś ma ochotę…
Komentarze
Prześlij komentarz