Samospełniające się przekleństwo, czyli "...i ujrzeli człowieka" Moorcocka

Kiedy tak czytam książki science fiction napisane w latach 60 i 70, uderzające jest to, jak wyraźnie widać w nich echa ruchów kontrkulturowych demolujących wszelkie kanony, kody kulturowe, hierarchie, tradycje etc. To, co przetaczało się przez ulice, place i uniwersytety znalazło też swoje odbicie w interesującym nas gatunku.

Seks, łamanie norm obyczajowych, narkotyki, patologie... Tym przyprawiali fabuły lub wokół tego układały się całe opowieści autorów, którzy w getcie literatury fantastycznej szarpali, gryźli i pluli, by zaszokować czytelnika, a chyba rzadziej dać do myślenia.

Ta szamotanina czasem bywała inspirująca, ale równie często była smutnym dowodem indolencji i pustej strategii skandalu.

Tak właśnie widzę "... i ujrzeli człowieka" Michaela Moorcocka, powieść napisaną 50 lat temu, ale wciąż mogącą bulwersować i budzić dyskomfort. Użyty przez angielskiego autora motyw podróży w czasie został użyty w celu przeprowadzenia pewnego dość prostego eksperymentu, który miał ilustrować paradoksy pojawiające się w trakcie tego typu eskapad.

Okładka pierwszego wydania

Zafascynowany duchowością bohater (wszelkimi jej przejawami, od klasycznego jungizmu po radykalne chrześcijaństwo) za sprawą wehikułu czasu postanawia stanąć twarzą w twarz z Chrystusem. Jego pojazd rozbija się, a rannego bohatera znajduje sekta, której przewodzi nie kto inny niż Jan Chrzciciel. Widok roztrzaskującej się kuli zbudowanej w XX wieku, a spadającej z nieba w czasach, gdy rozgrywa się historia zbawienia, musiał namieszać w głowach opiekunom naszego bohatera, bowiem zaczęli go traktować jak mesjasza.

Czujecie już bluesa, prawda? Bohater trafia w końcu do domu Józefa i Maryi, ale Jezus, którego tam zastaje, okazuje się być imbecylem. Na dodatek Maryja to niedopieszczona kura domowa, z którą finalnie bohater... No wiecie.. Ten tego...

Głęboko rozczarowany swoimi odkryciami postanawia nauczać tego, czego dowiedział się z Ewangelii, a więc tak naprawdę staje się osobą, której poszukiwał. To on teraz będzie "Jezusem" i weźmie na siebie ciężar krzyża.

W sumie nie wiem, czego Moorcock chciał dowieść. Jego krótka powieść sugeruje, że Chrystus nie istniał. A więc co z tym dalej robimy? Chrystus nie istniał, ale jego nauki przetrwały aż 20 stuleci? Czyżby chodziło mu tylko o prostą, ale czasem widowiskową zabawę polegającą na mnożeniu paradoksów związanych z podróżowaniem w czasie?

A może chciał między wierszami zasugerować, że nauki Jezusa są czymś absolutnie "koniecznym" i musiałyby zaistnieć w świecie nawet gdyby nie pojawił się zbawiciel?

A może to jednak wielka szydera z chrześcijaństwa, które na dwa tysiące lat potrafiło przejąć rząd dusz nie dysponując żadnymi solidnymi dowodami na istnienie syna Bożego?

Nie wiem. Nie wiem i szczęśliwy jestem, że "...i ujrzeli człowieka" to króciutka książka. Męczyłem się niemożliwie, czytając partie powieści opisujące szamotaninę duchową bohatera. Był on wyjątkowo antypatycznym, toksycznym, pogubionym na ścieżkach współczesności człowiekiem, któremu absolutnie nie współczułem tych wszystkich kryzysów i przesileń duchowych.

Pomyślałem sobie o nim jak o człowieku Zachodu, któremu spod nóg wykopnięto twardy fundament kulturowy i religijny i zostawiono go samemu sobie, by jakoś spróbował ogarnąć chaos świata, poczucie bezsensu i rezygnacji.

I tak to się, proszę państwa, kończy, a nie mówię tylko o losie bohatera...

Komentarze

Popularne posty