Ta stara dobra konserwa Christie

Ja już dawno przestałem czytać kryminały Agathy Christie w ..... - nie bawią mnie zagadki, których i tak nie mam szansy rozwiązać. Jasne, momentami czuję ducha przygody, intrygi mają odpowiedni nerw, finalne osłonięcie tajemnicy bywa spektakularne, nierzadko naprawdę zaskakujące. A jednak minął już chyba czas, gdy daną powieść Christie potrafiłem w ciągu doby rozgryźć, przeżuć i przetrawić. Apogeum miłości do kryminału odnotowuję na pierwszy rok studiów, gdy zamiast "Pieśni o Rolandzie" i "Średniowiecznej pieśni religijnej świeckiej" czytałem o Herculesie Poirot. 

(Ironia losu... Kilka lat później kryminał stał się tematem mojej pracy magisterskiej.)

Z biegiem lat, z biegiem dni moja uwaga coraz bardziej przesuwała się na tło, na panoramę, na drugi plan, didaskalia - tam najwyraźniej widać to, co mnie teraz w książkach Christie interesuje. Pisarka okazuje się fantastyczną obserwatorką przemian obyczajowych, których była świadkiem na przestrzeni  kolejnych dekad XX wieku. Ba! Christie nie poprzestaje na obserwacji, ona komentuje, ustami swoich bohaterów pozwala sobie na wyrażanie bardzo niepochlebnych opinii o świecie, w którym przyszło jej żyć.

Gdy spojrzymy na klasyczne historie napisane przez autorkę przed II Wojną Światową, okaże się, że bardzo wiele z nich zostało umieszczonych w arystokratycznym światku rozsadzanym od środka przez mniej lub bardziej tajemniczą zbrodnię. Rezydencja, pokład wycieczkowego statku, samolot, kurort wypoczynkowy... - wszędzie, gdzie gromadzą się Nazwiska, Herby i Majątki, pada w końcu strzał, ktoś konsumuje zatruty posiłek, kogoś się dusi lub dźga nożem, nie ważne...

Ważne stają się różane ogrody i stada wiernych służących, dzięki którym świat ten toczy się powoli do przodu. Ważne jest luksus podróży, trawienie czasu na egzotycznych wakacjach, oddech próżniaczego życia, które od czasu do czasu ożywia trup. Eleganckie to wszystko i dobrze zatańczone.

No ale nie o tym...

Dla mnie istotne jest to, co stało się po II Wojnie Światowej - uwielbiam wychwytywać te niuanse, które być może dla niedzielnego czytelnika Christie pozostają marginalne. Powojenne powieści angielskiej pisarki wydają się trzymać blisko ziemi.

Weźmy takie "Nemesis" z roku 1971 - panna Marple zostaje wysłana z misją odkrycia zbrodni, których śladów ma szukać na wycieczce śladami najpiękniejszych ogrodów i posiadłości. Abstrahując zupełnie od fabularnej warstwy utworu, przypatruję się poboczom. Czyż zaniedbany ogród, do którego trafia główna bohaterka, nie może być subtelną metaforą upadku wszystkiego, co pielęgnowała stara dobra angielska prowincja? Czy zapuszczone szklarnie, gruzowiska, nieobecni ogrodnicy nie mogą być symbolami degeneracji dobrego i dostatniego życia, które spłukała fala wojny a potem pokryła swoim szlamem nowoczesność? Zawsze tak to widzę. I słyszę ten wyraźny głuchy elegijny ton.



Christie nie podobały się czasy, których dożyła, ale mogła sobie pozwolić na ich krytykę (zdumiewająco rzadkie zjawisko u współczesnych pisarzy głównonurtowych, którzy częściej przyklaskują przemianom społecznym niż wyrażają jakiekolwiek zaniepokojenie). Nic nie mogło zamknąć ust kobiecie wierzącej w konstytutywną siłę delikatnie podszytego hipokryzją konserwatyzmu osadzonego na fundamentach twardego tradycyjnego rozumienia sprawiedliwości i przyzwoitości.

Pisarka gardziła "nowoczesnym" podejściem do zbrodni, nie godziła się na rozgrzeszanie zbrodni trudnym dzieciństwem, traumami, urazami, kompleksami. Całe to psychologiczne bla bla bla nie miało najmniejszego znaczenia, gdy należało znaleźć i ukarać przestępcę.

Dzisiejsze feministki też toczyłyby pianę, gdyby przeczytały, że "matki często namawiają swoje córki, by te twierdziły, że zostały zgwałcone, gdy tymczasem dobrowolnie poszły w tango z chłopakami." Czyż nie brzmi to aż nazbyt aktualnie? Czyż całe przeokropne #metoo nie doszłoby do wniosku, że Christie bagatelizuje przemoc seksualną, a więc należy zamknąć autorce usta? Czekam, aż ktoś na to wpadnie...

Nie wspomnę już o regularnych kpinach ze współczesnej sztuki i literatury...

W doskonałym "Morderstwo odbędzie się..." Christie rozprawia się z jeszcze jedną patologią współczesności - tradycyjne więzy społeczne spajające mieszkańców prowincji zostają brutalnie zerwane za sprawą powojennej zawieruchy, niekontrolowaną migrację, uchodźców, dezerterów... Nie wiadomo, kto kim jest, skąd przyjechał, z czym przyjechał, kim był. Ciasny, ale własny wszechświat prowincji wchłonął zbyt dużą ilość obcych elementów, by mógł zapewniać poczucie swojskości i rodzinności. (Ja tu słyszę dalekie echa mowy Sędziego o grzeczności: "Dziś człowieka nie pytaj: co zacz? kto go rodzi?/ Z kim on żył? co porabiał? Każdy gdzie chce wchodzi, /Byle nie szpieg rządowy i byle nie w nędzy.")



Nie muszę chyba dodawać, że pochwała wsobności jest mi bliska i przedkładam ją ponad mozaikową strukturę, która nie zapewnia ludziom poczucia zakorzenienia i tożsamości opartych ma dzieleniu wspólnie pielęgnowanych wartości.

Jasne, recenzją tych moich rozważań nazwać nie można, a nawet nie wolno. Napisałem to, by poustawiać sobie na kilku półkach w głowie parę myśli. Niewiele więcej. A więc częstujcie się czym tam chcecie. Może ktoś poczuje się zapłodniony i urodzi bardziej poukładany tekst.

Czołem!

Komentarze

  1. Zapłodniony przez Christie? Nie, dziękuję. A tak serio - mam spory sentyment do jej kryminałów, ale z Twojego tekstu wynika, że nawet i sentyment mógłby nie starczyć. Zwłaszcza, że ostatnio z kryminałami ogólnie się nie lubię.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty