Pomiędzy doktorem Rieux a wojakiem Szwejkiem

Tak autotematycznie będzie. Ostatnio nie można inaczej. Nie da się milczeć w sytuacji, gdy polska oświata, której jestem pracownikiem, przypomina miasto, które w czasie działań wojennych przechodziło z rąk do rąk. Żadna ze stron nie wierzyła, że może na dłużej utrzymać swój stan posiadania, więc gwałtownie, bez większego namysłu, planowała zagospodarowanie zdobytej przestrzeni. Nikt oczywiście nie przejmował się mieszkańcami tego miasta. Mieli oni przed tym, raz przed innym portretem czapki zdejmować i, broń Boże, nie przyzwyczajać się do aktualnej sytuacji. Zmieni się władza, zmienią się reguły.

I w takiej właśnie rzeczywistości przyszło żyć nauczycielom. To nawet nie jest oblężone miasto. Szkoła się nie broni, szkoła przechodzi z rąk do rąk i widzą to tylko ci, którzy zakotwiczyli w niej na dłużej niż na jeden cykl nauczania. Uczeń tego nie dostrzeże. Rodzic być może. Nauczyciel widzi to aż zbyt wyraźnie.

Nie będę jednak pisał o systemie. Takich ambicji nie mam i cierpliwości, by punktować wszystkie jego wady. Napiszę o nauczycielstwie. Moim, podkreślam.

Kiedyś mnie olśniło. Wymyśliłem sobie, że jestem jak doktor Rieux i wojak Szwejk. W tym samym czasie lub na zmianę. Oczywiście nie da się zrozumieć tej subtelnej metafory bez znajomości fundamentów literatury XX wieku. Bez Camusa z jednej strony i Haszka z drugiej. Mam jednak nadzieję, że czytający te słowa nie mają problemu z tymi nazwiskami i postawami.

Uczyć chciałem od zawsze, czyli od drugiej klasy liceum, gdy zmieniwszy szkołę, trafiłem do klasy prowadzonej przez kogoś, kogo mogłem nazwać Profesorem. Był to człowiek magnetyzujący, pociągający, mądry i odważny. Miał swoje poglądy i słabości.

Jedna z najważniejszych jego nauk (usłyszałem, gdy przyszedłem na praktyki po czwartym roku) brzmiała:

- Pamiętaj, najczęściej lekcje prowadzi się dla dwóch, może trzech uczniów.

I pomimo tego (a może właśnie dlatego) pracuje się. Stara. Walczy i szarpie. Wymyśla. Tworzy. Analizuje. Wyciąga błędy i zaczyna na nowo to samo. Tak to właśnie wygląda. Mnie, proszę państwa (a możecie mi nie wierzyć, nie ma obowiązku), napędza poczucie obowiązku. Obowiązku przede wszystkim wobec samego siebie, swojej pasji, nazwijmy to inaczej powołaniem.

To jest ten sam imperatyw, który nakazuje lekarzowi leczyć, księdzu iść z posługą, policjantowi (po służbie nawet) pilnować porządku. Ten sam silnik mamy zainstalowany, chociaż naszymi konstruktorami są różne siły i porządki. Nie umiem tego z siebie wyrwać. Wykorzenić. Zepsuć nawet. Silniejsze jest to ode mnie.

Trzeba mnie sobie wyobrazić szczęśliwym, gdy wtaczam na górę kamień, zostawiam go tam, oglądam się za siebie, a u podnóża góry tłoczą się kolejne i kolejne. Schodzę po nie i wtaczam na nowe. Większe lub mniejsze. Cięższe lub lżejsze.

I wiem, że w ostatecznym rozrachunku nie osiągam wiele. Parę osób przeczyta coś więcej? Ktoś się zamyśli? W kimś zasną jakieś moje słowa, by po latach się obudzić i wwiercić się w świadomość? Co ja wiem o tych, których uczę? Coś tam wiem, przeczuwam. Ale co ja wiem o tym, co z robią "ze mną"? Ze światem, który im pokazałem? Nie wiem i chyba nigdy się nie dowiem. Tak to już jest wymyślone.

Sieję, ale nie zbieram, bo egzaminy maturalne i być może podjęte studia żniwami żadnymi nie są.

W dniach ostrej walki o ogień, gdy nauczyciele protestują na różne sposoby, by przypomnieć o swoim istnieniu, nie umiem myśleć, że protestuję tylko i wyłącznie w imieniu talarów, jakie miałyby do mojej kabzy wpaść. Nie. Gdybym miał przeświadczenie, że wszystko w szkole jest w porządku, a tylko i wyłącznie pieniędzy mi brakuje, nie solidaryzowałbym się z protestami.

W szkole jest jednak bardzo nie w porządku, chociaż nie pora i miejsce, by o tym pisać. Chaos, zawężenie pola wolności nauczycielskiej, brak możliwości spokojnej i skupionej pracy, niedobory finansowe, wieczne dokumentowanie własnych osiągnięć, fikcja pracy z uczniem zdolnym, zrzucanie coraz większej ilości obowiązków na "zwykłego" przedmiotowca, który ma być specjalistą od terapii uczniów z różnymi dysfunkcjami... Mogę dłużej.

Gdyby tego wszystkiego nie było, zniósłbym swój skromny status. Zniósłbym. Proszę mi nie wierzyć, jeśli łaska.

Może to naiwne, głupie, nieżyciowe. Może gotuję swoim dzieciom los "dzieci nauczyciela", ale nie umiem li tylko o pieniądzach myśleć. Może to idiotyczne, ale nic nie zastąpi mi takich chwil jak ta, gdy (co roku) zaczynam omawiać "Lalkę" i czytam na głos cały pierwszy rozdział powieści. Zażywni panowie zamawiają kolejne piwa i spekulują o nieobecnym, niewidzialny, szalonym Wokulskim. Zawsze słyszę wtedy w głowie gwar jadłodajni, brzęk stawianych butelek i skrzypienie krzeseł, na których rozpierają się przedstawiciele średniej klasy średniej...



I siedzę jak ten dr Rieux, patrzę na szkołę, jak na miasto, które co chwilę jakaś nowa zaraza dusi, i wiem, że odejść nie mogę. Nie dam rady.

Z drugiej strony jednak budzi się we mnie Szwejk, frontowy nihilista, któremu stawiano by  raczej postumenty z napisem "Stąd uciekł", zamiast "Tutaj poległ". Szwejk, który widząc patologię edukacji, jej absurdy, pułapki, brzydotę, górnolotne założenia skonfrontowane ze skrzeczącą rzeczywistością, może się tylko śmiać.

Autorytet takiej Placówki, jaką jest polska szkoła, można jedynie ośmieszyć. Można ją zwodzić, szydzić z niej, grać podkręcone piłki, by nie oszaleć. Można prowokować takie sytuacje lekcyjne, by pokazać umowność tej relacji "nauczyciel-uczeń". Można samego siebie deprecjonować. Dbać o własną skórę? W szkole? A ileż jest ona warta?



(Przypomina mi się mój dawno niewidziany kolega. Jeden uczeń notorycznie przychodził do niego i mówił: "Proszę pana, a dlaczego to jest źle? Dlaczego tak nie może być to sformułowane? Miałbym wtedy piątkę, a nie cztery z plusem." Na to mój kolega wziął pióro, zamaszyście napisał mu ogromną czerwoną piątkę na kartkówce i zapytał: "Masz cyferkę 5 na kawałku papieru. Jesteś teraz szczęśliwym człowiekiem?" Tak trzeba żyć.)

Bo tylko na śmiech zasługuje system, w którym nic nie działa tak, jak trzeba. To wszystko jest nieważne, myślę sobie, to nie ma najmniejszego znaczenia. Ja czytać umiem, moje dzieci też, a więc cała reszta to dodatek, rysunek na marginesie aktywności życiowej, błazeństwo na scenie.

Taki Szwejk.

I takie dwie nogi moje, jak z wiersza Herberta. No ale trzeba chyba szkoły, by nauczyła i tego Herberta czytać, i nawet z Panem Cogito się zapoznać.

Wybaczcie te rozważania. Być może zupełnie zbędne. Niepotrzebne nikomu poza mną. A i być może ja, gdy się jutro obudzę, uznam je za głupie, naiwne i nieprzemyślane. Być może usunę je, a może nie.

Com napisał, napisałem.

Komentarze

  1. No i nie usunąłeś. I dobrze.

    Ja co prawda zapędów nauczycielskim nie miałem nigdy, co tylko utwierdziło się na studiach w ramach obowiązkowego pakietu nauczycielskiego. Uprawnienia mam, ale nie skorzystałem z nich ni razu. Jako tako radziłem sobie korepetycyjnie, ale trafiałem na osoby chcące się uczyć.

    Nie mniej jednak jestem pełen podziwu dla tych nauczycieli, którym się chce. Dzięki jednemu z nich nie miałem problemów z egzaminami na poznańską filologię, a drugi niemal nie sprowadził mnie z filologicznej ścieżki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za ten komentarz. Miło poczytać słowa "brata w filologii".
      Pozdrawiam.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty