Hrabia Henryk z "Panoramy", czyli "Lśnienie" Kinga

Jaki jest sens pisania o tej klasycznej już powieści grozy, która na zawsze wpisała się na wszystkie możliwe listy najbardziej przerażających i sugestywnych dzieł literackich wszech czasów? Nawet w bardzo bogatym i różnorodnym dorobku samego Kinga "Lśnienie" jest "top of the tops"; nie można pominąć go w jakimkolwiek zestawieniu najistotniejszych prac amerykańskiego pisarza. 

Dodajmy do tego obezwładniającą ekranizację Kubricka, który (przyznajmy) nieco zmodyfikował materiał wyjściowy, ale stworzył za to filmowy majstersztyk do dziś analizowany przez różnego rodzaju łowców ukrytych przekazów.

Cóż więcej można dodać skoro ta autentycznie przerażająca opowieść o nawiedzonym miejscu opatulona jest tysiącami recenzji, omówień, interpretacji... Patrzymy na "Lśnienie" z perspektywy tradycji gatunku i z punktu widzenia rozwoju pisarstwa Kinga, przez pryzmat biografii twórcy i.... i tak dalej, i tak dalej...

"Lśnienie" jest jak dotąd chyba najlepszym tekstem Kinga, jaki miałem okazję przeczytać. Nie dziwi mnie pozycja, którą zdobył pisarz, skoro w tak wirtuozerski sposób stopniuje napięcie, rozsiewa powoli sygnały grozy, delikatnie, nie cofając się ani o milimetr, podnosi temperaturę i ciśnienie (jak w piecu pracującym w czeluściach nawiedzonego hotelu). Koncert horroru (jak w "Bolero" Ravela) z każdą stroną brzmi coraz wyraźniej i głośniej. 

No ale to już wszyscy wiemy.




Znamy też ten schemat - rodzina, demony początkowo uśpione w duszy bohatera, podlewane alkoholem, klaustrofobią, pretensjami, zaczynają podnosić łby, kłapać zębami, w końcu gryźć. Znamy też głębinowe zapuszczanie sondy do wnętrza życiorysów postaci w poszukiwaniu zaznanych w przeszłości krzywd, nieprzepracowanych traum, na pozór tylko porozwiązywanych problemów. Ta psychologizacja w przypadku "Lśnienia" nie raziła mnie aż tak bardzo. 

Horrory na szczęście da się również czytać wbrew ich tradycyjnemu emploi. Nie musimy widzieć w nich maszynek do produkcji strachu. To zbyt proste, płaskie, chociaż jak najbardziej naturalne i czasem wystarczające, by rozkoszować się możliwościami literatury gatunkowej. Nie każdy przecież dreszczowiec to "pod spodem" subtelna analiza,  gra z przyzwyczajeniami krytyków i czytelników, autotematyczna zabawka, psychologiczny portret pokolenia, płci czy czegokolwiek, co przyjdzie nam do głowy. 

A więc uparłem się i popatrzyłem sobie na "Lśnienie" jak na dramat psychologiczny. Obdarłem tę historię z wszelkich makabrycznych, nadnaturalnych, czasem groteskowo wręcz przerażających warstw. Przesunąłem na drugi, być może nawet trzeci plan tę ponurą historię hotelu "Panorama", która sama w sobie budzić może niepokój. Cóż mi zostało? Wstrząsająco banalna (co nie znaczy zła lub trywialna) opowieść o aspirującym pisarzu, któremu w rozwoju przeszkadza rodzina. 

Jack coś tam pisał, gdzieś publikował, stukał do (literackiego) nieba bram, aż w końcu ktoś delikatnie uchylił drzwi i pokazał mu świat, do którego chciał wparadować. Stukot maszyny do pisania i szelest papieru tworzyły najsłodszą melodią, wizja demaskatorskiej sztuki, której miał być autorem, przyprawiała skrzydła. Nic dziwnego więc, że perspektywa spędzenia w odciętym od świata hotelu kilku miesięcy była przynajmniej kusząca. 

A jednak wszystko psuje rodzina... Syn cierpiący na niemal katatoniczne ataki, wymagający lekarskiej obserwacji, sikający w portki pod wpływem niejasnych wizji. Żona, której miłość bywa zaborcza, rozpamiętująca wciąż alkoholowe ekscesy męża, jego nieprzewidywalność i porywczość. Obecność kobiety i dziecka unosi się nad Jackiem jak rój much, których nie można przegonić ruchem ręki, trzeba z nimi żyć, tolerować ich słabości, potrzeby, obawy. 

Od samego początku widziałem w "Lśnieniu" odbicie katastrofy, jaka dotknęła hrabiego Henryka, bohatera "Nie-Boskiej komedii". Chłop też miał pod górkę - najprawdopodobniej mierny poeta wymarzył sobie, że będzie w stanie pogodzić obowiązki głowy rodziny z pasją literacką. Przysięgał wierność kobiecie, a romansował z piersiastym widmem, którego prawdziwe, diabelskie, oblicze widziała tylko zdradzana żona. Marzenie o poetyckiej sławie wygasza ludzkie odruchy, zamraża uczucia. Drapieżna obojętność hrabiego popycha żonę wprost w paszczę szaleństwa, zaś syn, jeszcze w łonie matki skażony "poezyjnością", w swoim krótkim życiu zaznaje iście "romantycznych" epifanii - widuje ducha zmarłej matki. Czyż nie jest to dalekie odbicie Danny'ego, synka głównego bohatera "Lśnienia"?

"Lśnienie" kończy się upadkiem Jacka, żona i dziecko ocaleją. Dramat polskiego romantyka odwrotnie - matka i Orcio pierwsi schodzą ze sceny. Te dwa teksty przeglądają się w sobie jak dwa lustra postawione na przeciwko siebie. Pomiędzy zwierciadłami krąży fundamentalny problem - ile ofiar trzeba złożyć na ołtarzu sztuki? Jack i Henryk składają na nim własne rodziny, co jest pewnie ostrzeżeniem udzielonym wszystkim potencjalnym artystom, którzy naiwnie wierzą w to, że można pożenić ogień z wodą, szczęśliwe życie i twórczą pasję.


Niczego nie kończę. Być może ktoś podejmie wątek, podyskutuje, pomyśli. To wystarczy. 

Tradycyjnego, uświęconego tradycją kompozycji, zakończenia nie będzie.

Czołem!

Komentarze

  1. Ja się z Kingiem niezbyt lubię, ale "Lśnienie" chciałbym mimo wszystko przeczytać. A to porównanie z "Nieboską..." bardzo ciekawe. Ja dodam tylko od siebie, że motyw ten jest ostatnio dość popularny w grach komputerowych spod horrorowego znaku, np. w polskim "Layers of fear".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja nawet mam tę grę. Być może spróbuję przejść, o ile nie będę się bał za bardzo ;-)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty