Apologia oświecenia, czyli "Na glinianych nogach" Pratchetta.

Wyobrażam sobie twórczość Pratchetta w następujący sposób: pisarz kładzie przed sobą olbrzymią szachownicę i ustawia na niej figury. No ale to Pratchett, więc szachownica może być okrągła i być pocięta na kilkadziesiąt nieregularnych i wcale nie czarno-białych pól. Figur jest nieprzepisowa liczba i nie wszystkie mają coś wspólnego z królewską grą. Pisarz dostawia plastikowe żołnierzyki, modele lokomotyw... Tylko czy Pratchett gra? No właśnie nie. Jego interesuje problem.

Przypominam sobie gazety, w których znaleźć można było kącik dla szachistów. Zagadki dla amatorów przedstawiały szachownicę z takim a nie innym układem figur i pionów. Zadanie brzmiało: "Doprowadź do mata w trzech ruchach." No i głowił się człowiek, co można zrobić w takiej liczbie posunięć ograć nieistniejącego przeciwnika. Pratchett robi to samo - nie interesuje go fabuła, on po prostu rozstawia siły i przygląda się ich wzajemnym interakcjom. Jak ruch skoczka wpłynie na pozycje królowej? Czy obrona pola d-4 nie osłabi mojej prawej flanki? Dam radę uciec wieżą spod ostrzału gońców? 

Szachownicą jest cały Dysk, natomiast w rewelacyjnej powieści "Na glinianych nogach" najważniejsze miasto tego świata - Ankh-Morpork. To właśnie w tej metropolii odbijają się charakterystyczne dla naszego ludzkiego świata siły, żywioły, problemy. 



Zawsze patrzę na "łagodnego tyrana", czyli Patrycjusza Vetinariego, jak na władcę, który przyłożył się do lektury "Księcia" Machiavellego. Vetinari wie, czego chcą ludzie, a chcą naprawdę niewiele - spokoju, przewidywalności, chcą budzić się w świecie, w którym wieczorem zasnęli. Pratchett nie ma wątpliwości. Obywatele zrzekną się części wolności, by mieć pewność, że troszczy się o nich siła, której zrzucić z urzędu nie można. Patrycjusz oferuje małą stabilizację i robi wszystko, by żadna z walczących o wpływy w mieście sił nie przybrała za bardzo na wadze. Innymi słowy, kroi tort w taki sposób, by każdy coś dostał i nie musiał walczyć z innymi o pozycję, gdyż zburzyłoby to delikatną równowagę, która pierwszy raz wieków utrzymuje się w mieście.

Patrycjusz jest niczym oświeceniowy (i oświecony) władca, który w delikatnie absolutystyczny sposób kieruje swoim polis. Oczywiście robi to z powodzeniem.

Zresztą cała powieść wygląda na apologię oświecenia. Czyż tolerancja, o którą walczyła ta epoka, nie jest jednym z fundamentów całego cyklu Pratchetta? W "Na glinianych nogach" wyraźnie widać to na przykładzie struktury straży miejskiej. Każda rasa, każda istota żywa (lub nieżywa) może znaleźć się w tej zacnej formacji. Nie mają znaczenia prywatne uprzedzenia poszczególnych funkcjonariuszy, gdy bierze się pod uwagę utylitarną przecież wartość wspólnoty. Rozum i racjonalizacja zastępują ślepe kierowanie się emocjami.

Delikatną kwestię inności rozgrywa się na przykład w scenie opisującej wizytę dwójki funkcjonariuszek (wilkołaka i krasnoludki) w pubie "dla wykluczonych", dla wszelkich odmieńców, którzy nawet na malowniczych ulicach Ankh budziliby zainteresowanie. W tej ukrytej przed przypadkowymi gośćmi knajpce mogą swobodnie czuć się wszyscy, którzy... No właśnie. Kojarzy mi się to jednoznacznie z lokalami, w których zbierają się różne odmienności erotyczne. Tak to widzę. 

Pratchett kpi sobie również z samej instytucji religii. Komiczny funkcjonariusz, który przypomina dobrodusznie namolnego Świadka Jehowy z nieodłącznym plikiem broszurek w dłoni, to szczerozłota satyra. Jako wierzący i praktykujący teoretycznie powinienem się obrazić, ale pisarz jest tak uroczy i ujmująco niemal delikatny, że nie ma szans, by czyjeś uczucia religijne zostały podeptane. Tym bardziej że pod koniec powieści nadgorliwiec znajduje w końcu kogoś, z kim będzie mógł o bogach porozmawiać. 

Na deser dodajmy kwestię golemów - glinianych "żywych maszyn", które posłuszne swoim właścicielom zmuszone są do nieustającej pracy. Gdy jeden z nich zyskuje nagle świadomość swojego istnienia, nie można nie zauważyć w tym akcie symbolu głęboko humanistycznego. Wszak my wszyscy z gliny się wzięliśmy i wypowiedzieliśmy posłuszeństwo swoim "panom" - raz jak Adam i Ewa, którzy zrywając zakazany owoc, skazali się na wolność poza Edenem, innym razem jak  Prometeusz, który próbował okpić bogów i nie najlepiej na tym wyszedł. Oświecenie powtarza "odważ się być mądrym", Pratchett dopowiada "i wolnym". Będzie to miało swoją cenę, ale naprawdę warto.

Oczywiście wszystkie te kwestie wiezione są przez konie pociągowe fabuły. Czasami pretekstowej, czasami naprawdę oryginalnej i dającej sporą satysfakcję tym, którzy próbują rozwiązać dwie zagadki kryminalne, nad których rozwiązaniem pracują miejscy strażnicy. Akcja jest pełna fajerwerków, komizm sytuacyjny i językowy błyszczą olśniewająco. Powtarzam jednak - sama fabuła nie jest tutaj najważniejsza. Istotniejsze są poszczególne sceny, monologi wewnętrzne bohaterów, wymiany zdań oraz to, co pod powierzchnią słów się kryje. W lekkiej zwiewnej formie pozamykane są problemy dużo poważniejsze, niż początkowo by się mogło wydawać - i te wymienione powyżej, i inne - krytyka elitaryzmu, seksizmu, nietolerancji. 

Polecam z najczystszym pod słońcem sumieniem. 

Komentarze

  1. Będzie trzeba wrócić do tego Pratchetta, tak intensywnie kiedyś czytanego, oj będzie trzeba. Czy to tutaj była scena z golemem, który w odpowiednich warunkach temperaturowych odkrył swój prawdziwy potencjał matematyczny?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Głowy nie dam, ale ta scena to był chyba troll, który wpadł do chłodni. I chyba to była druga część cyklu o straży "Zbrojni". W każdym razie dobry epizod.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty