Ameba w wielkim mieście, czyli "Kocham Nowy Jork" Laflèche

Czy może istnieć coś bardziej trendy & jazzy niż skrzyżowanie paryskiego wdzięku i szyku z tempem życia nowej stolicy świata – Nowego Jorku? Czy może być coś bardziej glamour niż przygody młodej francuskiej prawniczki, która ląduje w Ameryce, przywożąc tam nie tylko swój profesjonalizm i ambicję, ale również słabość do markowych ubrań i perfum?
Książkę dostałem do recenzji, więc obowiązek swój musiałem spełnić, ale... cholera!!!, gdy słyszę słowo "moda" lub gdy rzuci mi się w oczy nazwa własna którejś z międzynarodowych firm odzieżowych, obuwniczych lub "zapachowych", to jak babcię nieboszczkę kocham, rzygam. 
No nie trawię mody. A mój stosunek do jej wszelakich przejawów - od Sieci, przez pisma, po programy telewizyjne i filmy - jest dość obojętny. Nienawidzę i tyle.
Gdy więc czytałem jakieś 400 stron przygód ameby w wielkim mieście, którą ekscytują kolejne wyprzedaże i pokazy mody. Gdy przyglądałem się "elicie" Nowego Jorku, pięknym, młodych, przebojowym i bogatym. I gdy trafiłem niemal na samym początku powieści na archetypiczną wręcz postać homoseksualisty-artysty-prawnika i Bóg wie kogo jeszcze, który doradza głównej bohaterce na każdym kroku, omal nie rzuciłem książką o ścianę.
Coś mnie jednak powstrzymało - "Możesz jeszcze sprzedać tę książkę," usłyszałem wewnętrzny głos i nieco się uspokoiłem.



Powieść „Kocham Nowy Jork” autorstwa Isabelle Laflèche czerpie pełnymi garściami z rozpoznawalnych wszem i wobec schematów literatury kobiecej oraz utrwalonych w świadomości odbiorców (pop)kultury obrazów. Wraz z szelestem przewracanych stron słyszymy echa „Seksu w wielkim mieście”, „Ally McBeal”, „Przyjaciół.” Widzimy sam Nowy Jork, miasto-dekorację. Jego bezpieczne i oswojone oblicze: drapacze chmur, klimatyzowane biura, rozmowy przy automacie z kawą, obowiązkowo podszyte dwuznacznymi aluzjami. Świat przytulnych kawiarni, wyrafinowanych restauracji, przyjęć, na których bawi się wyższa warstwa średnia.
Widzimy bohaterkę, Catherine – perfekcyjną prawniczkę, zawodowca w każdym calu, marzącą o spektakularnym sukcesie w branży. Catherine jest sprytna, wygadana, ma sporo wdzięku, a dzięki uroczemu asystentowi potrafi odnaleźć się w dżungli firmowych intryg. By nieco ją uczłowieczyć autorka co i rusz sprowadza na bohaterkę mniejsze lub większe nieszczęścia – a to gafa towarzyska, a to wredna szefowa nie pozwalają jej na moment dekoncentracji. Jednak to wszystko i tak trąci albo marnym sit-comem (humor jest pretensjonalny i wtórny, na marginesach autorka powinna zaznaczać miejsca, w których powinniśmy się śmiać , albo tanim melodramatem rodem z seriali o prawnikach.
W tle migocą ławice nowojorczyków – czasem dziwnych, częściej uwikłanych w bezlitosne mechanizmy korporacyjnego życia, gonitwę za awansem, pieniędzmi, miłością lub przelotną miłostką. Kłębią się te postacie i raczej dość wiarygodnie odgrywają swoje role bohaterów drugoplanowych lub statystów. 
Sama intryga to w zasadzie zbiór epizodów, kolejnych etapów dopasowywania się do reguł panujących w Wielkim Jabłku, które układają się w kronikę wzlotów i upadków młodej bohaterki. Być może zabawnych, na pewno lekkich i bezpretensjonalnych. A jednak do szybkiego zapomnienia. Niestety…
„Kocham Nowy Jork” to współczesna baśń dla dorosłych. Dorosłych kobiet, dodajmy, które na kilka upojnych, mam nadzieję, godzin zapragną zanurzyć się w świecie zaludnionym przez pięknych, młodych i bogatych. 
Czytelniczki mogą wraz z bohaterką szeptać magiczne zaklęcia („Dior”, „Dolce Gabbana,” „Louboutin”), a wtedy z pewnością na jakiś czas znikną z pola widzenia brudne naczynia w zlewie, dzieciaki bijące się o zabawki i mąż, który całe popołudnie ogląda żużlowy mecz.


***
Łagodniejsza wersja recenzji ukazała się na stronach portalu Lubimy Czytać.

Komentarze

  1. Mnie najbardziej w książce uderzyło, że tyle pracują i... chcą jeszcze. Warto się tak zarzynać?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlatego nie uwierzyłem tej książce. Ani jednemu akapitowi.

      pzdr

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty