Żołnierz wyklęty przez historię w dupę kopnięty, czyli "Rojsty" Konwickiego
Gdyby dzisiaj ukazały się
"Rojsty" Tadeusza Konwickiego i gdyby podjęto nad nimi jakąkolwiek
dyskusję, czytelnicy upasieni aktualną wersją historii najprawdopodobniej
wykopaliby autora z grobu i jego truchło rzuciliby wróblom na pożarcie. To książka
niewygodna, rozrywająca mity, płosząca urojenia, zrywająca barwne miraże
dotyczące naszej historii.
A było to tak - młody Tadeusz
Konwicki był w latach 1944–1945 żołnierzem podziemia niepodległościowego, jako
członek VIII Oszmiańskiej Brygady Armii Krajowej brał udział w akcji „Burza”,
później walczył w partyzantce antyradzieckiej w lasach podwileńskich. Wszyscy
wiemy, jak to się dzisiaj je i przy użyciu jakich sztućców. Żołnierze wyklęci,
leśne wilki, śmierć wrogom ojczyzny i te sprawy...
"Rojsty", właściwy
debiut Konwickiego, to opowieść o Stanisławie Żubrowiczu, nawet nie
dwudziestoletnim chłopaku, który pod wpływem impulsu (natury erotycznej nawet
chyba, bo chodziło o zaimponowanie dziewczynie, która maślane oczy robiła do „prawdziwego”
partyzanta) dołącza do leśnego oddziału i rozpoczyna absurdalną odyseję po
litewskich puszczach i bagniskach.
Oberwało się Konwickiemu. A że
porywa się na świętości, a że kłamie i zmyśla, a że demonizuje (kogo trzeba)
i/lub bagatelizuje (też kogo trzeba), a że „komuniści mu zapłacili” lub chciał
się wkupić w ich łaski. Cóż, można tak na to patrzeć. Gdy ktoś będzie chciał
czytać „Rojsty” w kategoriach literatury faktu, wtedy sięgnie do innych źródeł
dostarczających nam danych o tamtych czasach i wydarzeniach. Polemikę z
Konwickim uskuteczniał między innymi Ryszard Kiersnowski, który był dowódcą
Konwickiego i zupełnie inaczej zapamiętał to, co jego podkomendny w powieści
przedstawił.
Ja jednak nie chcę dyskutować
o prawdzie historycznej. Mnie ona nie interesuje. Ja się obracam w nieco innej
przestrzeni i tam się dobrze czuję. I czuję się wręcz wyśmienicie, gdy mogę na
„Rojsty” popatrzeć jak na fikcję literacką, która rządzi się swoimi prawami i
wolno jej więcej.
Dla mnie książka Konwickiego
to odpowiedź dana ponad kontynentami samemu Gombrowiczowi, który w
„Trans-Atlantyku” pozwala wybrzmieć takim słowom: Takiż to rozkoszny był dotąd los
Polaków Nie obrzydłaż tobie polskość twoja? Nie dość tobie Męki: Nie dość
odwiecznego Umęczenia, Udręczenia? A toż dzisiaj znowuż wam skórę łoją! Tak to
przy skórze swojej się upirasz?
No właśnie… Bohaterowie
Konwickiego to dzieci we mgle, w zaspach, na bagnach, w krzakach, w puszczy.
Wciąż chodzą i z chodzenia tego budują całą mitologię oporu. Odmieniane na wszystkie
możliwe sposoby słowo „chodzić” staje się nagle tym samym, czym w „Ferdydurke”
gęba, pupa czy kupa. Staje się symbolem, synonimem dreptania (i potykania się) wokół
sprawy narodowej. I gdyby Konwicki kilka razy docisnął pedał groteski, a
momentami był bardzo blisko, mielibyśmy powieść chyba nawet lepszą. Książkę,
która obnaża złudzenia, bezlitośnie kpi z międzywojennej edukacji, w myśl
której „im więcej, krwi tym lepiej”.
Bohaterowie? Przypominają upiorną
parodię drużyny z „Władcy pierścienia” . Źle uzbrojeni (głównemu bohaterowi
kilka razy broń wypala sama z siebie), fatalnie odżywieni, brudni, głodni,
podtrzymywani na duchu skrzekliwymi dźwiękami taszczonego patefonu – obraz
nędzy i rozpaczy ratujący poczucie sensu planowaniem „akcji” wymierzonych w
nieistotne cele.
Żyją nadzieją – Anglicy
wylądują (kiedyś? jakoś?) na Wileńszczyźnie, no przecież nie oddadzą takiej
ziemi Ruskim. Pukają w okna białoruskim chłopom, których zarośnięte gęby nie
wyrażają raczej ulgi, ale strach – grupa ludzi pod bronią ZAWSZE zwiastuje
nieszczęście. Płoszą ich strzały erkaemów – prawdziwe? przyśnione w
wielogodzinnym marszu? Uciekają przed prawdziwymi? przewidzianymi? patrolami
bolszewików. Kradną konie, demolują posterunki milicji, odwiedzają w kółko te
same zaprzyjaźnione dworki i domy. Zataczają kręgi, tańczą ten swój chocholi
taniec, z którego wyrwać się nie można. W decydujących momentach pistolety nie
wypalają, a jedyna udana spektakularna akcja kończy się groteskową
kompromitacją, gdyż oddział napada na…jednego z komendantów AK, biorąc go za
bolszewickiego szpicla.
O umęczenie, udręczenie…
Zadziwiające są momenty, gdy
główny bohater przekracza granicę między „lasem” a „miastem”, gdzie w domu
rodzinnym czeka na niego obezwładniająco naiwna matka. Konspiracja, walka,
partyzantka jawią się wtedy jako coś nierealnego, odległego jak sen, który
zapomina się w ciągu kwadransa. Cała ta zabawa w kotka i myszkę z bolszewikami,
gonitwa po krzakach, ucieczki przed wyimaginowanymi obławami, z perspektywy „bezpiecznego”
miasta pogrążonego w ludzkiej krzątaninie, wydają się idiotyczne, ale pociągające
jak gra w podchody, jak cosplaye…
Książka kończy się niczym. Ci,
którzy przeżyli, wychodzą z lasu i z podrobionymi dokumentami planują wyjazd na
Ziemie Odzyskane. A ci, których miano za zamordowanych w słusznej sprawie, są
cali i zdrowi. Handlują dolarami w Białymstoku…
Komentarze
Prześlij komentarz