Drzewa zabijają stojąc, czyli "Cieplarnia" Aldissa
Klasyk
literatury s-f, który skutecznie utwierdza moją szczerą
platoniczną niechęć do roślin jako takich. Florę toleruję na zewnątrz -
trawniki, parki, lasy, rezerwaty, łąki, puszcze, dżungle i ogrody - tam jest
moim zdaniem miejsce roślin. Dom moich marzeń jest strefą PLANT FREE. Kąty
proste, szkło, drewno, metal. Minimalistycznie i futurystycznie.
Kiedy
z przeróżnych okazji dostaję kwiaty (zakończenie roku szkolonego, Walentynki,
Dzień Ojca, bukiety od zabłąkanych wielbicieli), nie widzę wysublimowanych
linii wijących się roślin, nie czuję odurzającego zapachu, nie napawam się
kształtem kielichów i pręcików – dla mnie to więdnący symbol wyrzuconych na
kompost pieniędzy.
Podejrzewam,
że Brian Aldiss pisząc w roku 1962 "Cieplarnię" musiał pielęgnować w
sobie choćby minimalną, homeopatyczną ilość podobnych uczuć.
Z
całą pewnością jest to jedna z najbardziej ponurych wizji przyszłości świata, z
jaką przyszło mi obcować. Mroczna, mimo że jej partyturę rozpisano na
szmaragdowym papierze - wybaczcie pompatyczną metaforę.
Sytuacja
wyjściowa? Proszę bardzo: Słońce zatrzymało się w swoim biegu, mijają kolejne
stulecia, ludzie powoli przestają być dominującym gatunkiem na Ziemi. Rośliny
przeżywają swój renesans, opanowując całą nasłonecznioną stronę planety, tworząc
przedziwny, krwiożerczy, drapieżny, przesycony grozą, dyszący żądzą zabijania
ekosystem. Jak łatwo się domyślić, człowiek egzystuje w tym świecie na samym
początku łańcucha pokarmowego. Jako istota jest półdebilem, którego jedynym
przeznaczeniem jest spłodzić potomstwo zanim zostanie się zjedzonym w mniej lub
bardziej malowniczy sposób.
Nawiasem
mówiąc, początek powieści, gdy Aldiss zasypuje nas niemal encyklopedycznymi opisami
nowych gatunków, jakie wyewoluowały krzyżując w sobie cechy zwierzęce i
roślinne, jest znakomity. Wyobraźnia bezgraniczna, pachnie „naukowością” w
stylu charakterystycznym dla s-f i brzmi autentycznie groźnie. Nikt z Was nie
chciałby spotkać na swojej drodze osicy, wargokapa, małżożuja lub glistogluta… (Chwała
tłumaczowi, Markowi Marszałowi, za ponazywanie w języku Lecha Wałęsy i Czesława
Miłosza tych wszystkich okropieństw)
Toteż początek historii wygląda jak klasyczny
survival horror, gdzie na bohaterów wędrujących po sięgającej horyzontu dżungli
czekają kolejne i kolejne zagrożenia. Jest mocno, sugestywnie. Nerwowo patrzymy
przez okno, czy aby na pewno drzewo sąsiada nie…
Z
czasem Aldiss wyłuskuje z grupy pozbawionych cech indywidualnych postaci
głównego bohatera, daje mu towarzystwo zaiste przedziwne – kobietę (ok., to
może dziwne jakoś nie jest)oraz… ultrainteligentnego grzyba, który zaczyna
pasożytować na mało rozgarniętych ludziach.
Osią
fabuły autor uczynił wędrówkę. Drogę poprzez przeróżne okropieństwa, wynaturzenia,
groteskowe aberracje, jakie Matka Natura zgotowała swoim niechcianym już gościom
– gatunkowi homo sapiens. Jest coś „Darwińskiego” w tej w sumie dość okrutnej,
ale niekończącej się jednoznacznie źle, powieści. I nie ma chyba większego
sensu udowadniać dłużej, że warto wejść do „Cieplarni” – książka broni się
znakomicie nawet po upływie ponad 50 lat od jej wydania.
Taki już los klasyków.
Czytało mi się chyba równie dobrze jak Tobie (i żałuję, że czytałam przed erą blogową), ale mój stosunek do roślin jest zgoła inny. Flora jest przepiękna!
OdpowiedzUsuńMiło mi, że ktoś tu jeszcze takie zacne klasyki zna.
Usuńdzięki za uparte komentowanie moich wynurzeń.
Zna, bo swoje lata ma i kiedyś takie rzeczy się czytało. I już. Komentuję, bo mi się podoba, co piszesz i czasem ciekawe rzeczy dla siebie do czytania wydłubuję. Więc wynurzaj się dalej. :)
UsuńInteligentny grzyb mnie urzekł, mój ulubiony groteskowo-naukowy klimat, trafia jako kolejna pozycja do kolejki.
OdpowiedzUsuńKsiążkę czytałem wiele lat temu.
OdpowiedzUsuńZachwycałem się.
Polecam jeszcze "Non stop" tegoż autora. Ach te czasy młodości ;-)
"Non stop" czeka, czeka. Podobnie jak "Helikonia."
UsuńPozdrawiam serdecznie.