Spodnie dziadka, czyli "Jasnowidzenie inżyniera Szarka" Borunia
Mój
zapał samozwańczego badacza starej polskiej fantastyki co i rusz bywa
skutecznie studzony. Zanim jednak tak się stanie, buzują we mnie fantazmaty,
urojenia, fatamorgany krążące wokół PRL-u, który okazał się całkiem przyjaznym
matecznikiem science fiction.
Wyobrażam
sobie mniej lub bardziej biedne lata 70 i 80. Miasta i miasteczka wolne od
szpecących reklam. Kolejki do sklepów mięsnych, duże i małe fiaty, wczasy
zakładowe, braki w kolejnych sektorach… - w takich właśnie dekoracjach
rozstawiam „swoich” pisarzy. Stukają w klawisze maszyn do pisania, gaszą
papierosy w „kryształowych” popielniczkach, dopijają resztę kawy ze szklanek.
Ze szklanek właśnie… Na ich oczach kwitną lub dogorywają sojusze
robotniczo-chłopskie, a oni piszą o kosmosie, podróżach w czasie, Ufo i cudownych
wynalazkach.
W
takich chwilach czuję się podwójnie oderwanym od rzeczywistości budowniczym
piętrowej fikcji. Bo nie dość, że myślę o PRL-owskiej fantastyce być może
potrzebą eskapizmu napędzanej, to jeszcze sam fikcję solidną uprawiam i buduję
w swojej głowie okoliczności (zapewne całkowicie wydumane) istnienia owej
literatury.
Staję
się niewiarygodny, nierzetelny. Nie można mi ufać jako badaczowi. Jestem
amatorem, dyletantem, leniem, który woli nagiąć fakty niż pokusić się o ich sprawdzenie.
Wiecie
już, na czym stoicie? A więc posłuchajcie kolejnej gawędy, tym razem o powieści
legendy polskiego science fiction Krzysztofa Borunia pt. „Jasnowidzenie
inżyniera Szarka.” Sam tekst obiecuje nam dokładnie tyle, ile możemy wywnioskować
z dosłownego sensu tytułu. I niestety jest to dla nas zła wiadomość, gdyż motywy
przewidywania przyszłości oraz Wypadku w Zakładzie Pracy zostały już po
wielokroć przećwiczone na przeróżnych poligonach, zaś Boruń nie tchnął w te pomysły wystarczającej ilości życia, stąd całość niestety trąci starzyzną. Obawiam się, że było tak już nawet w chwili wydania książki...
Tytułowy
bohater za sprawą wypadku w elektrowni zaczyna widzieć przyszłość, co jest
raczej przyczyną jego utrapienia niż powodem zadowolenia. Przez większość
książki głowi się on, co też się naprawdę stało, a swoimi rozterkami szybko
zaczyna męczyć bliźnich. Co gorsza, również czytelnik powoli obojętnieje na
szamotaninę inżyniera Szarka.
Wynika
to niestety z jakiegoś błędu u podstaw samego tekstu. Autor prowadzi bohatera
od Annasza do Kajfasza, nakazując mu w kółko przedstawiać zagadkową opowieść
różnym osobom. Rozmowy z poznawanymi postaciami z rzadko pchają akcję do
przodu, częściej służą prezentacji „środowisk”, w jakich zaczął Szarek się
obracać. A to domorośli praktykujący okultyzm zapaleńcy, a to „wypoczywający” w
areszcie śledczym, a to sprytny prokurator słyszą mniej więcej identyczną
relację o niesamowitych doświadczeniach, jakich ofiarą stał się nasz bohater.
Pojawiające
się rytmicznie wizje przyszłości oraz nadprzyrodzone istoty przestają nas
zajmować, gdy po raz nie wiadomo który Boruń wprowadza je na scenę utworu.
Paradoksalnie
najciekawsze rzeczy znalazłem na marginesach tej historii. Dość wiarygodnie
brzmią opisy PRL-owskiej rzeczywistości. Czytamy o machlojkach i intrygach w
zakładach pracy, o niezdrowych relacjach generowanych zazdrością o przywileje
pracownicze. Boruń przemycił nawet cierpkie obserwacje marnych warunków
socjalnych, szkice z legendarnych „błędów i wypaczeń” słusznej idei. Pojawiają się
nawet echa komicznej z perspektywy czasu polskiej-swojskiej fascynacji ezoteryką
i filozofią New Age, która o ile mnie pamięć nie myli osiągnęła swoje apogeum w
latach 70.
Nieco
sowizdrzalsko dodam, że w literaturze (około)fantastycznej liczba wypadków,
katastrof lub usterek, jakie zdarzyły się w fabrykach lub laboratoriach, jest tak obfita, że miejsca pracy wydają się
być bardziej niebezpieczne niż serce Trójkąta Bermudzkiego. Nie przez przypadek bodajże Pascal napisał, że wszelkie nieszczęścia zaczynają się od wyjścia z domu…
I co, kończy się kolejnym wypadkiem, w którym inżynier walnięty w głowę traci nadprzyrodzone właściwości?
OdpowiedzUsuń