Co zrobiły Ci książki?

Nie ma chyba większego sensu kolejny raz opisywać stan, w jakim znajduje się nasza polska blogosfera książkowa. Mądrzejsi ode mnie się wypowiadali, głupsi też. Jedni i drudzy wskazywali podobne plusy i podobne minusy. Jedni krzyczeli, rozpaczając nad upadkiem etosu "krytyki literackiej", inni opłakiwali własną mikrą siłę rażenia, którą to siłę ponoć skutecznie osłabiają setki blogów prowadzonych przez pryszczate nastolatki... Każdy jakieś tam swoje żale wylał, ja też. Następnie każdy wrócił na swoje podwórko i na nowo zaczął uprawiać własny ogródek. 

Nic się nie zmieniło. Albo przynajmniej niewiele.

Wolę skupić się więc na tym, czego nie ma, nie zaś na tym, co jest. I chociaż pewnie pielęgnuję prywatne obsesje i potrzeby, to niech to pielęgnowanie zostanie tutaj zamknięte w słowach.

Gombrowicz kiedyś nieco buńczucznie stwierdził, co następuje: Opisuj tylko swoje reakcje. Nigdy nie pisz o autorze ani o dziele - tylko o sobie w konfrontacji z dziełem albo autorem. O sobie wolno ci pisać. I gdybyśmy nawet osłabili ogólny wydźwięk tych słów i sprowadzili je do pewnego dającego się zrealizować postulatu, to i tak stwierdzimy, że polskim internetowym recenzentom kosmicznie daleko do tego, o czym autor "Ferdydurke" mówi.

Recenzje internetowe (czyli  pewnie 99% recenzji pisanych dziś w języku polskim) stały się zakładnikami utylitarności. One mają czemuś służyć. Mają być pomocne, mają informować, doradzać, przestrzegać, kierować. Recenzja jest dziś niewolnikiem skostniałej formy, w której chrzęszczą, ocierając się o siebie pobieżne informacje o autorze i gatunku, kilka zdań o samej treści, wyliczone plusy i minusy tekstu. I jest naprawdę dobrze, gdy wymienione elementy ułożone są w określonych proporcjach i jeden nie przesłania drugiego. Wtedy jest idealnie, ale nudno, poprawnie i sztampowo.

Jakiś "rasowy" bloger napisał kiedyś, że guzik go obchodzi, pod jakim kocem czytana była książka, z jakiego kubka i jakiego koloru herbatę pił piszący recenzję, jaka była pora roku i jakiej muzyki akurat słuchał. Tak się pienił, tak warczał właśnie "zawodowy" recenzent w dyskusji na temat pleniących się jak chwasty blogów książkowych.

Natomiast właśnie ci "rasowi", oprócz (oby, oby) pewnego warsztatu i arsenału pojęciowego, są w stanie zaproponować mi niewiele więcej. Dają kanciasty konkret. Przedmiot przydatny, ale mający tyle wdzięku co krzesło z Ikei.

Mnie o wiele bardziej interesuje to, "co zrobiły komuś książki." Jakie myśli uruchomiły? Jak współgrają z zewnętrzną i wewnętrzną biografią? Jak korespondują ze światem czytającego? Czy poruszają się równolegle czy w poprzek tego, czym akurat się żyje? Kim byłem a kim może się stałem za sprawą tego czy innego utworu?

Pisać tyle samo o sobie, co o książce, która stała się na chwilę naszym gościem, znaczy stanąć do równej walki z tekstem. Nie sztuką jest poświęcić dziesięć akapitów jakiejkolwiek powieści lub zbiorowi wierszy. Sztuką jest przeczytać ją cierpliwie, wolno, nie czując oddechu innych książek czekających już "w stosiku z miesiąca stycznia, lutego, marca..." 

Przyjrzeć się trzeba, jak koresponduje z tym, kim jesteśmy, co myślimy. Proces czytania jest jednocześnie procesem odnajdywania w sobie (i wokół siebie) czegoś, czego być może nie dane nam było wcześniej zauważyć. 

Mój punkt widzenia rzecz jasna zakropiony jest idealizmem, ponieważ zakłada, że pisać o książkach powinni przede wszystkim ci, którzy mają coś do powiedzenia, coś przeżyli, przemyśleli i czegoś doświadczyli. Mają tak zwane "wewnętrzne zasoby" (jakby to nazwał amerykański poeta John Berryman). Tak, tak właśnie uważam. Chyba...

Innym problemem jest fakt, że nie zawsze dana książka jest na tyle istotna, że pobudzić nas może do pogłębionych medytacji i z tym również się trzeba pogodzić.

Żeby zamknąć te nieco pompatyczne rozważania nieco lżejszym akcentem, przytoczę pasującą idealnie do tematu historyjkę. Na trzecim roku polonistyki prowadzący "Teorię literatury" zaproponował nam napisanie eseju pt. "O sposobach kontaktu z książką."


Głowiliśmy się tydzień. Cała grupa przeżywała katusze, gdyż pewnym było, że parę osób będzie musiało na zajęciach swoje eseje przeczytać. Zaszczyt ten spotkał między innymi mojego kumpla, który dość swobodnie traktował wszelkie prace pisemne.


Praca kolegi kończyła się takim oto stwierdzeniem: "Podsumowując zebrane przeze mnie przykłady, można śmiało stwierdzić, że możemy z książką mieć różnego rodzaju doświadczenia. Od siebie mogę dodać, że najsilniejszy kontakt z książką miałem wtedy, gdy w bibliotece uniwersyteckiej spadł mi na głowę Słownik rymów Adama Mickiewicza."


Czego i Wam życzę...

Komentarze

  1. Zgadzam się z tym, że pisać powinni ci, którzy mają coś do powiedzenia, coś przemyśleli, przeżyli. Osobiscie szukam tekstów, recenzji, które wnoszą coś nowego, są niekonwencjonalne. Chcę poznać "prawdziwą" opinię na jej temat, dlaczego powinienem ja przeczytać lub też nie, z czym często w związku ze współpracą z wydawnictwami, bywa różnie (pisałeś kiedyś już o tym). Z własnego doświadczenia wiem, że najbardziej mi się chce i najlepiej mi wychodzi pisanie o książkach, gdy właśnie "coś mi zrobiły", wstrząsnęły mną pozytywnie, zmieniły mnie, dały ogromną radość czytania lub były tak złe, że rzuciłem nimi o ścianę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że kategoria "wytrącenia przez tekst" jest jeszcze komuś bliski. To wielka przyjemność trafić (nawet via Internet) na kogoś, kto podziela pewien punkt widzenia.

      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  2. Klikam "chcę przeczytać", bo też chciałabym czytać jak najwięcej takich właśnie blogowych tekstów:)
    Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ miło, Marto... Postaram się podobne popełniać.

      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  3. Dzień dobry, ja tu tramwajem przyjechałam. Tym nr 4.:)

    Staram się pisać właśnie bardziej osobiście o przeczytanych książkach - ze zmiennym szczęściem, przyznaję. Jest jednak kilka "ale".
    O pierwszym "ale" nawet wspomniałeś - nie każda książka jest w stanie coś nam zrobić. Zwłaszcza, jeśli ktoś (jak ja) skupia się na literaturze rozrywkowej, rzadko trafia na rzecz prawdziwie poruszającą (i nawet nie mówię tu o arcydziełach czy innych majstersztykach literackich w popularną formę przyobleczonych. Ruszają mnie na przykład takie detale, jak porywający świat przedstawiony czy nowatorskie podejście do kwestii smoków, co wbrew pozorom w fantastyce dość trudno znaleźć. W sumie chyba majstersztyki literackie nawet łatwiej). A jedno z praw założycielskich bloga mówi, że będę pisać o wszystkim. Siłą rzeczy więc teksty wychodzą różnie.
    Drugie "ale" to fakt, że jestem niecierpliwym pochłaniaczem fabuł. Nie, żebym nie potrafiła docenić nieśpiesznej narracji, ale zawsze towarzyszy mi pragnienie, aby ktoś opowiedział mi ciekawą historię. A te stosiki zawierają potencjalnie mnóstwo ciekawych historii... Chyba nie umiem czytać niespiesznie.

    Z innej beczki, już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że suche, kliniczne recenzje spełniające wszystkie wymagania formalne są po prostu... nudne. Wolę impresje, wycieczki interpretacyjne (nawet, jeśli błądzą w nadinterpretacji) i próby odgadnięcia, co autor chciał mi jako czytelnikowi przekazać (im bardziej subiektywne, tym lepiej). Tak że najwyraźniej nie jesteś sam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za taki długi komentarz.

      Już się odnoszę.

      Oczywiście, nie każda książka nas "otworzy" lub nami rzuci o ścianę. To trochę tak jak z muzyką - nie wzruszy Cię jakieś żałobne symfoniczne dzieło, a banalna melodyjka usłyszana raz w radiu tak Ci się poplącze ze wspomnieniami, z życiem wewnętrznym/zewnętrznym, z myślami, skojarzeniami, że ho ho...

      Jasne, teksty zawsze wychodzą różne. Każdy może (nie schodząc poniżej pewnej bariery wstydu, którą sobie sam wyznaczył) mieć słabszy dzień, kiepski pomysł na recenzję lub po prostu może czuć się zmęczonym książką, a co dopiero o niej samej jeszcze pisać. Mnie zdarzy się jedna fajna recenzja na pięć innych. Jedna na pięć jest lekka, dowcipna, niewymuszona, łączy różne przestrzenie. Reszta? Po prostu przyzwoite, zwłaszcza te pisane oficjalnie MUSZĄ mieć taki pragmatyczny rys. Nie lubię ich za bardzo.

      A co do pochłaniania fabuł... Ja nie umiem usiąść i czytać do upadłego. Długo czytam jedną książkę. Kilka rozdziałów, najwyżej godzinka, i już mnie niesie gdzie indziej. Książki, nawet najcieńsze, pracują we mnie dłużej. Co nie oznacza, że bardziej sumiennie je czytam. Wcale nie.

      I bliska mi kategoria impresji - oj, lubię, lubię.

      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  4. Dzięki za ten wpis :-) Trafiłeś w punkt, czy raczej w moje rozterki ;-)
    Mam ostatnio straszliwy zastój spowodowany prawie dokładnie tym o czym piszesz, sposobem pisania na blogu. Na początku spisywałem po prostu moje refleksje o książkach i czytaniu. Miałem niewielkie grono czytelników, którym odpowiadało to, że pisze nie tyle o jakimś utworze, co o swoim jego czytaniu, czy może odczytaniu. Opowiadałem o czytaniu i książce jednocześnie. Jak to robiłem, gorzej czy lepiej to inna sprawa;-) Potem zaobserwowałem, że większość pisze inaczej, to zacząłem się przystosowywać. Okazało się, że to katastrofa, bo zamiast myśleć "co pisać" myślę "jak pisać". No i stało się... Ja tak nie potrafię. Moje naturalne pisanie jest właśnie skrajnie(?) subiektywne, pełne reminiscencji i refleksji. Ot takie przysłowiowe magdalenki Prousta się kłaniają. Widać nie nadaję się do stada.

    Cóż jedyny sposób przełamania to powrót do naturalnego pisania, nawet jeśli to niepopularne. Jakoś przeżyję zarzuty o subiektywizm, a jeśli trafi się, zupełnie mimowolnie, jakiś drobny spoiler (straszny grzech, prawda?;-)) to też jakoś przeżyję.
    Bo jeśli zacząłem pisać na Bibliotece Kruka głównie o klasyce fantastyki, to jak mam się uwolnić od reminiscencji? Ja pamiętam jak te książki czytałem pierwszy raz (jeśli nie pamiętam to znaczy, że nie ma co o takiej pisać;-)),
    Mimowolnie wskazałeś mi, i mam nadzieję kilku innym osobom też, drogę. dzięki:-)

    Na zakończenie trochę prywaty. Swego czasu popełniłem tekst o "Krainie Chichów". Spotkałem się (prywatnie) z zarzutem, że znalazła się w nim scena z moich wspomnień. Tylko dlaczego miała się nie znaleźć? Krótko. Pod koniec lat osiemdziesiątych (wiosna 1989) byliśmy na wystawie psów. Nagle stanąłem jak wryty i bezwiednie rzuciłem głośno słowa "o ku... jaki piękny Kulfon" na widok młodziutkiego, białego bullteriera. Żona na szczęście nie zdążyła zareagować, młodsza (miała wtedy trzy lata) ciekawie zastrzygła uchem na to nowe słowo, co tata raczył był użyć;-) Nie zdążyła, bo właścicielka piesy rzuciła z szerokim uśmiechem, ale skąd to Pańcia! Tak, to była suczka z użytkowym imieniem Pańcia. Okazało się, że wiele osób przypatrujących się Pańci myślała tak samo jak ja. Następne pół godziny to była orgia wspomnień, kiedy kilkanaście nie znających się przedtem osób przerzucało się refleksjami z "Krainy Chichów". To jak nie wspomnieć o takim wydarzeniu? No jeśli nie był to hołd dla Carrolla i "Krainy Chichów", to co to było? Na marginesie młoda zdążyła się w tym czasie zakumplować z Pańcią, nawet sobie buzi kilka razy dały ;-) Nie nikt nie histeryzował z tego powodu, my mieliśmy boksera... Pewnie przy dzisiejszych standardach dzieci chodzą w maseczkach przy psach ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, Andrzeju, że ten mój napisany pod wpływem szarpnięcia pewnego tekst na coś się zdał. Tak to bywa. Nie wiemy, gdzie się echem odbijemy. (Ależ zrymowało się).

      Co do Twoich wątpliwości, rozterek... Cóż, ja staram się mieć jak najmniej niewolniczy stosunek do czegokolwiek, co jest związane z pisaniem. Bo to niewolnictwo i zakładanie sobie samemu kagańca i łańcucha, gdy pisze się pod "receptę na coś tam."

      Jasne, gdy piszę na zlecenie (dla Lubimy Czytać lub Fantasty), staram się bardziej po bożemu zabrać za sprawę. Po prostu machnąć solidną, klasycznie rozumianą recenzję. Jednak gdy nic mnie nie zmusza do niczego, nie chcę pisać pod dyktando jakiego wewnętrznego cenzora lub teoretyka. Każdemu to polecam. Przynajmniej spróbować zaryzykować i oderwać się od utartych ścieżek.

      Głupio się czuję jako drogowskaz, bo sam zdecydowanie za rzadko pisałem tak, jak sobie tutaj roję, ale poprawię się, poprawię. ;-)

      Opowieść o wystawie psów bezcenna. Montuje nam książkę nie tylko w warstwie ideowej, ale również naszej, własnej, osobistej. Jeżeli książki traktujemy jak narzędzia do zapewniania sobie rozrywki, takie opowieści będą bez znaczenia. A jeżeli książki są integralnym bytem na naszej drodze, pojawiają się w danym czasie, w konkretnych kontekstach, to biografizmy są wskazane nawet, bo te teksty jakoś sprawiają, że byliśmy/jesteśmy tym kimś, a nie kimś innym.

      Pokrętnie tłumaczę, ale jaśniej nie wyjaśnię.

      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    2. Jakoś nie zauważyłem w Twoich recenzjach dla Fantasty (te czytam regularnie) zbytniego przywiązania dla sztampy ;-) Piszesz rzetelnie i od siebie, to nie komplement tylko proste stwierdzenie faktu ;-)
      Ja mogę Ci tylko obiecać, że jak wpadnie w moje ręce Antipolis, liczę, że jeszcze w tym roku ;-), to na pewno opinia będzie subiektywna :-) Wybacz prywatny wtręt :-D

      Usuń
    3. O "Antipolis" się nieco boję. Napisałem nieco pod presją czasu i tak jakby w poprzek tego, jak się pisze fantastykę. Gdyby nie zabrakło mi czasu (i być może odwagi), książka byłaby 10 razy dziwniejsza.

      Premiera 8 kwietnia.

      I liczę na subiektywną krytykę. Jak najbardziej.

      ;-)

      Usuń
  5. Jest jeszcze jeden problem z napisaniem wpisu, w którym zawarta byłaby odpowiedź na pytanie: „Co zrobiła Ci ta książka?” Przyznaję zdarza się to bardzo rzadko (mnie się zdarzyło ostatnio przy lekturze Lewisa). Książka dotyka nas zbyt osobiście, aby upubliczniać refleksje. I wtedy pisze się tylko, o czym utwór jest.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, oczywiście, że czasem trzeba milczeć, by nie wdepnąć w ekshibicjonizm. To zrozumiałe. Trzeba znać proporcje. Tyle i aż tyle.

      Pozdrawiam.

      Usuń
  6. Chyba w każdej opisywanej przeze mnie książce jest odrobina mnie. W Dreszczu2 napisałam o dziwnych okolicznościach, w których czytam Ćwieka, pisząc o Żonach i córkach chciałam napisać o chorobie, podczas której starałam się czytać Gaskell, ale - dałam do przeczytania mężowi i "kazał mi" skreślić ten akapit. w sumie sama nie wiem, czy to nie jest właściwa droga, bo suchy opis znajdę na każdej obwolucie. Blog i tak jest pewnego rodzaju ekshibicjonizmem, więc deczko więcej takiej pisaniny "od siebie" nie powinno zaszkodzić. I fakt, że zawsze jakoś tak przytulniej, milej czyta się takie subiektywności.
    Na DKK nauczyłam się, że każdy mając swój unikatowy punkt widzenia zapamiętuje książkę inaczej. Czasem jestem zdziwiona, kiedy podczas dyskusji wychodzi jakiś niuans, a ja myślę wtedy: ja to pamiętam inaczej...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, ja jeszcze nigdy nie uruchomiłem w pisaniu o książkach czegoś "ciężkiego." Uważam, że tekst powinien być lekki (bardzo szeroka kategoria, wiem), więc jeżeli mogę w sposób lekki i dowcipny wkomponować w recenzję opowieść o pomniejszych dolegliwościach (nawet biegunka się nada), to już jakieś traumy życiowe, tragedie, pozostają poza zasięgiem. Nie chciałbym czytać o czyichś naprawdę wielkich nieszczęściach, jeżeli miałyby one tylko urozmaicić notatkę. Tak się nie robi. To by było niesmaczne. Niewłaściwe.

      Natomiast cała reszta życia? Czemu nie? Na szczęście nie otulają nas same traumy, prawda?

      Usuń
    2. Aj tam nieszczęście, 38 stopni z hakiem ;) Mały też tak coś koło tego. Na szczęście ;)

      Usuń
  7. Przypomniały mi się eseje Rylskiego. Pisał, jakby to zdanie Gombrowicza, które przytoczyłeś, wyryte miał w głowie. Pięknie pisał.
    Dobry wpis. Kanciaste konkrety nie porywają za serce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę sobie w takim razie Rylskiego przypomnieć.

      dzięki.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty