Jak przygoda to tylko, czyli "Mroczne materie" Pullmana
To był jak zwykle przypadek. Nic
innego nie kierowało moim kolejnym czytelniczym wyborem. Leżałem w szpitalu,
trzymałem czytnik wypchany wszystkim, co tylko możliwe – od poezji, przez episode guide’y „Star Treka” i twarde
science fiction, do „Rodziny Połanieckich.” Kolejno eliminowałem co cięższe
teksty, nie chcąc pogrążać się w odmętach skomplikowanych, wieloznacznych i
enigmatycznych utworów. Chciałem rozrywki, akcji, emocji, napięcia i przygody…
I nie celując, trafiłem w punkt.
Pierwsza część trylogii Philipa
Pullmana „Mroczne materie” dostarczyła mi starej dobrej czytelniczej
przyjemności, z którą już dawno do czynienia nie miałem. Coś pierwotnego i
przesyconego duchem opowieści zagnieździło się na kartkach tej książki, nie
pozwalając na dłużej się od niej oderwać.
Kiedy się budzą emocje? – zapytałem
sam siebie po kilkudziesięciu stronach powieści i dość szybko sam sobie
odpowiedziałem – kiedy wyłączymy intelekt i damy się porwać strumieniowi
wypadków, energii obrazów, plastyczności wizji i galopadzie pomysłów. Pullman
otworzył śluzy wyobraźni i spowodował, że jego dzieło błyszczy tym niezwykłym
światłem, które odnajdujemy w szerokich baśniowych narracjach.
Na każdej niemal płaszczyźnie
jesteśmy w stanie zostać odurzonymi potężną dawką „inności” – świat
przedstawiony najlepiej ułożyć sobie gdzieś w okolicach dwudziestolecia
międzywojennego, następnie dodajmy do tego odmienną geografię, historię, prawa
fizyki, strukturę społeczną… Okraśmy to wszystko obecnością magicznych
rekwizytów, pancernych niedźwiedzi, czarownic.
To wszystko Pullman kreśli jakby przy
okazji, dając pierwszeństwo fabule – opowieści o przygodach Lary, niezwykłej dziewczynki
wychowywanej w Oksfordzie w otoczeniu ekscentrycznych naukowców. Nasza bohaterka
jednak częściej niż nauce oddaje się typowym dziecięcym rozrywkom – wspina się
po dachach, penetruje katakumby uczelni, wiedzie typowo chuligański żywot. Sielanka
trawa do czasu, gdy okazuje się, że w okolicznych miastach (a potem w samym
Oksfordzie) zaczynają znikać dzieci… Wybitnie niebezpieczna przygoda stoi już u
bram i zatoczy ona naprawdę szerokie koło.
Pullman bez wysiłku i zadyszki pcha
akcję do przodu, meandruje, skręca w nieoczekiwanych miejscach, dla swojej
bohaterki znajduje wyjście z każdej sytuacji, chociaż ani razu nie mamy wrażenia,
że autor korzysta z jakiegoś topornego deus ex machina. Jak w każdej baśni (a
książka ta chyba kryteria baśniowości spełnia) na bohatera czekają zagrożenia,
którym z pozoru sprostać nie może. Jednak za sprawą bądź to sprytu, bądź to zaprzyjaźnionych
sił udaje mu się wygrzebać z najgorszych nawet tarapatów. Nie będziemy mieli
wątpliwości, że wszystko zmierza do (powiedzmy) szczęśliwego zakończenia,
chociaż czystość intencji poszczególnych postaci będzie dla nas sprawą enigmatyczną.
Pierwszy tom „Mrocznych materii” potwierdza starą
prawdę – nic tak nie przykuwa uwagi czytelnika jak niebezpieczeństwo grożące
dziecku, magiczne artefakty i odrobina heretyckiego filozofowania (dostaje się
Kościołowi, ale to Kościół z alternatywnej rzeczywistości, więc wielkiego bólu
dupy u ortodoksów nie powinno być…).
Koniec.
Aż chyba wrócę do tej książki, pamiętam jak czytałam ją w dzieciństwie i była po prostu magiczna :)
OdpowiedzUsuńDrugi raz już bym chyba jej nie czytał, ale pierwsza lektura bardzo udana.
Usuńpzdr ciepło
Pozostałe dwa tomy równie dobre. Mnie to podsunął kolega, od razu całość, pochłonęłam jak jedną książkę, podzieloną na trzy tomy tylko ze względów edytorskich (jeden byłby za ciężki).
OdpowiedzUsuńFilm też niezły, choć kręcony bardziej dla widza nastoletniego niż dorosłego, to dorosły nie będzie się nudził. Wizualnie śliczny.
Pancerne niedźwiedzie przypominały mi centaury u Tomasza Covenanta.
Pancerne niedźwiedzie były zacne. Przyznam szczerze. Kolejne tomy sobie w dłuższej perspektywie ustawię.
UsuńA film? Widziałem trailer i moja wyobraźnia spisała się lepiej niż twórcy ekranizacji.
pzdr