Tylko raz w życiu byłem w cyrku, czyli "Syreny z Tytana" Vonneguta

Mam taki problem.

Mam taki problem z Pratchettem i Vonnegutem...

Ja naprawdę lubię się pośmiać, czytając książki. Może nie wyglądam, ale to prawda. Lubię ironię, sarkazm, nawet czarny cynizm zakrapiany nihilizmem. Bawi mnie nawet prosty szwejkowski koszarowy humor; ktoś w odpowiednim momencie użyje słowa DUPA i już jest weselej.

Jednak nie lubię, gdy całokształt świata przedstawionego - od fundamentów po strych tekstu - zbudowany jest na nieustającej zgrywie, na satyrze rugującej jakiekolwiek ślady powagi i realizmu. No nie lubię...

Dlatego wszem i wobec chwalona powieść "Syreny z Tytana" tylko częściowo odpowiadała moim gustom czytelniczym. Atmosfera nielitościwie rozciągniętego w czasie i przestrzeni skeczu rodem ze stajni Monty Pythona zaczęła mnie męczyć mniej więcej w połowie książki, chociaż z drugiej strony musiałem docenić to, co Vonnegut  czytelnikom zaoferował - gejzer kreatywności, misterną, pozornie chaotyczną narrację, drapieżną ironię. Pomysłami Vonneguta można by obdzielić tuzin innych książek, przedziwnej groteskowej atmosfery pozazdrościć mógłby Gombrowicz, jednak coś obcego mojej wrażliwości legło u podstaw "Syren z Tytana"...



Cała historia od początku zrywa się ze smyczy wszelkiego realizmu, a streścić jej niepodobna. Niewtajemniczonym wystarczy, że rzucę kilkoma mieszającymi się z sobą elementami:

- wędrujący przez czas i przestrzeń kosmiczną, materializujący się (i na odwrót) razem z psem tajemniczy Ziemianin,
- milioner, który trafia na Marsa, gdzie odbiera mu się pamięć, wciela do marsjańskiej armii zbierającej siły do inwazji na Ziemię,
- nowa religia, która opanowała naszą planetę - kult Boga Doskonale Obojętnego,
- społeczeństwo samobiczujące się w imię powszechnej równości wszystkich i każdego...

Nie zrozumcie mnie źle. Ja doskonale ten cały cynizm, antyhumanizm, mroczne przeczucie bezsensu istnienia odczytuję. Ja widzę kpinę z konsumpcjonizmu, amerykańskich (czy tylko?) ciągot imperialnych i fiksacji na punkcie religii. Chwytam też grę z konwencjami starej dobrej fantastyki naukowej.

Niestety moja ukształtowana przez realizm wrażliwość, przyzwyczajenie do "świata na serio", w którym wszelkie możliwe brewerie są dozwolone, wzięło górę. Irytacja narastała wraz z kolejnymi rozdziałami, bowiem uświadamiałem sobie, że ktoś tu sobie ze mnie jaja robi. Nie traktuje mnie poważnie, choć być może tylko ja tak odbieram tę absurdalną z gruntu opowieść.

Podejrzewam więc, że przygoda z kpiarskim pisarstwem Vonneguta zostanie odłożona na później, i gdyby nawet autor ten miał mi do powiedzenia masę oszałamiająco mądrych rzeczy, wolę, by o marnym losie człowieczym wykładał mi poeta lub filozof, nie klaun.

Komentarze

  1. Te mieszające elementy brzmią diabelnie interesująco. Chyba nadszedł czas na nadrobienie Vonneguta. xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko proszę pamiętać - tam nic nie jest na serio. Żart od pierwszej do ostatniej strony. Niektórych może męczyć.

      Pozdrawiam.

      Usuń
  2. Chyba łapię, o co Ci chodzi. Vonnegut tak pisze, z ogromnym dystansem, ironią, autoironią - taki miał sposób na swoje książki. Albo się to polubi, albo nie (hehe, jak właściwie ze wszystkim).
    U mnie zaiskrzyło, ale nie za pierwszym razem, o nie. I nie były to "Syreny...", które słabo już pamiętam. Nie rezygnuj z Vonneguta. Naprawdę jest niezły.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam, uwielbiam, po trzykroć uwielbiam jego powieści. Muszę być szurnięty ;-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty